wtorek, 31 grudnia 2013

Kończąc stary rok

Ostatni tegoroczny wpis chciałabym poświecić książkom, o których nie pisałam, a które bardzo chciałabym polecić, bo zostały w moim serduchu na dłużej.

Pierwszą z tych pozycji i niezaprzeczalnie najbliższą memu sercu jest "Dom Kalifa. Rok w Casablance". Autor książki, mieszkający w Anglii Tahir Shah, postanawia przenieść się do Maroka i tam ułożyć swoje życie. Poznajemy jego perypetie związane z obcą kulturą, nietypową codziennością i relacjami, które od podstaw nawiązuje z mieszkańcami Casablanki. Co więcej, całość okraszona jest tak niebywałym poczuciem humoru, które niweluje wszystkie przykre przygody, jakie na swej drodze spotyka. Tę książkę mogę polecić w każdym kontekście. Jest świetna, jeśli chcemy zanurzyć się w innej rzeczywistości, opisanej przez człowieka z ogromnym dystansem do świata i wrodzoną siłą pozytywnego myślenia. Dla mnie to książka o pięknie Maroka, o tradycji, która jest święta i o ludziach, żyjących bez pośpiechu, z uśmiechem witających każdy kolejny dzień, niezależnie od tego, co ze sobą niesie. 

Chciałabym wspomnieć też o pisarzu, który jest moim prywatnym odkryciem i niewątpliwie zawrócił w mojej głowie dość skutecznie, bo bardzo lubię jego twórczość. Jest to Paul Auster, pisarz amerykański, którego poznałam dzięki "Księdze złudzeń". Nigdy nie zapomnę tej książki i tego, ile zaskoczeń dzięki niej przeżyłam. Jak można tworzyć w literaturze nieme kino? Paul Auster robi to fenomenalnie! Jego powieści są próbą przekroczenia granic, tworzą paradoksy, budują świat surrealistyczny, ale nie odbiegają od norm, które wykorzystuje codzienność. W tej książce mamy do czynienia z emocjami warunkującymi ludzkie życie. Piszę o "Księdze złudzeń", ale to nie znaczy, że inne jego książki nie są warte uwagi. Wręcz przeciwnie, ja polecam wszystkie pozycje, które stworzył Paul Auster. Wiem, że to literatura dla określonej grupy odbiorców, ale dziś piszę o moich literackich bestsellerach. Książki Austera zdecydowanie należą do tej grupy!

Kolejna książka wywoła w mojej głowie najwięcej emocji. Bo jak można pozwolić sobą tak pomiatać? Jak można wierzyć, że miłość aż tak boli? Myślę tu o książce "Strefa cienia. Trzy lata z psychopatą" Wiktorii Zender. Pamiętam te wszystkie emocje, które nie pozwalały mi doczytać kolejnej strony. Byłam wręcz oburzona postępowaniem głównej bohaterki. Z psychologicznego punktu widzenia i jako czytelnik-obserwator, rozumiałam, dlaczego główna postać zachowuje się jak ofiara. Z mojego, subiektywnego punktu widzenia, to była najstraszniejsza historia, jaką przeczytałam. Siedzi we mnie do dziś i uważam, że warto mówić o tym problemie, bo nie jest on jednostkowy, a być może otworzy oczy innym, którzy nie potrafią się zachować wobec krzywdzonych kobiet.

Moją uwagę skupiłam również na książce Artura Domosławskiego "Kapuściński non-fiction". Bardzo cenię Kapuścińskiego jako pisarza-reportera i przyznam szczerze, że irytowały mnie opinie, które próbowały jego twórczość odbarwić, nieustannie zarzucając mu brak rzetelności podczas pisania. To przecież oczywiste, że twórca wybiórczo porusza się po przestrzeni, którą opisuje. Nawet tworząc reportaże, posługując się faktami i odwołując się do zastanej rzeczywistości postrzeganie każdego człowieka jest inne i każdy ma prawo do uwydatnienia tego, co dla niego bardziej wartościowe. Co ważne, to była pierwsza książka, która rozpoczęła tak intensywną dyskusję o tym, czy należy biografię ważnej osobistości traktować wybiórczo i przedstawiać pozytywy z życia twórcy, czy może należy pisać o wszystkim, o romansach, wadach, codziennych problemach, które co prawda nie miały bezpośredniego wpływu na twórczość, ale tworzyły opisywaną w biografii postać. Bardzo doceniam Domosławskiego, bo uważam, że ta pozycja nie jest przegadana i nudna. Uważam, że jego książka przedstawia człowieka, z którego zdarta została maska geniuszu. Ta książka opisuje człowieka z krwi i kości, człowieka o ogromnym talencie i ciekawości świata. Bardzo tę pozycję polecam!

Książka obyczajowa, o której chciałabym napisać to "Norwegian Wood" Murakamiego. Przyznam szczerze, że jego twórczość okazała się dla mnie prawdziwym odkryciem. Tym bardziej, że długo wzbraniałam się przed czytaniem jego prozy, twierdząc, że i tak poznam pióro tłumacza, a nie mistrza Murakamiego, o którego kunszcie pisarskim tyle się nasłuchałam. "Norwegian Wood" było pierwszym podejściem i uważam, że to był strzał w dziesiątkę. Historia, którą przedstawił Murakami okazała się niezwykle plastyczna i inna niż te przedstawiane przez twórców z Europy i Ameryki. Stwierdzam, że to zupełnie inna wrażliwość niż ta, z którą do tej pory miałam przyjemność obcować. Murakami porusza te struny naszej duszy, do których inny pisarz nie jest w stanie dotrzeć. Za to bardzo cenię jego książki, bo po "Norwegian Wood" przeczytałam wiele innych jego propozycji.

Ostatnia lektura, to książka Mendozy "Brak wiadomości od Gurba". Dziwna pozycja, ale chciałabym skończyć tę listę moich prywatnych bestsellerów pozytywnie, a ta lektura, choć nie jest gruba, to ubawiła mnie do łez. Autor po mistrzowsku zakpił ze świata, wprowadzając jako głównego bohatera kosmitę, oceniającego Ziemię z logiczną dokładnością. Przyznam szczerze, że to zestawienie kosmity-narratora jest doskonałym sposobem na poprawę nastroju. Tym bardziej, gdy jego podróż w poszukiwaniu Gurba i walka ze światem i obcą kulturą są dla nas, żyjących na Ziemi, banalną codziennością. Fenomenalna pozycja - kto czytał, ten wie!


Kończąc, muszę podkreślić, że książek, o których chciałabym napisać jest dużo więcej, ale ograniczę się do tych pięciu. Przynajmniej w tym roku. Co przyniesie rok 2014? Mam nadzieję, że same pozytywne propozycje książkowe. Tego z całego serducha Wam wszystkim życzę, dziękując jednocześnie, że do mnie zaglądacie.

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Sensacja inaczej

Z racji faktu, iż chętnie sięgam po różnego rodzaju literaturę, tym razem z nieukrywaną radością zajrzałam pod okładkę książki "Porachunki", którą napisał Tonino Benacquista. No i przyznam szczerze, że to było naprawdę interesujące doświadczenie. Powieść, która po wstępnym rozeznaniu miała być naszpikowana akcją, sensacją i niezłą porcją adrenaliny, bo opowiada o  ucieczce świadka koronnego przed bossami mafii, którzy za wszelką cenę chcą się pozbyć problemu i wyrównać rachunki, okazała się zupełnie inaczej napisana niż przypuszczałam. 

Książka, która od 4 grudnia trafiła na półki w księgarniach poprzedziła premierę filmu Luca Bessona. Jej okładka sugeruje, kogo z aktorów będzie można obejrzeć w głównych rolach.

Fabuła powieści opowiada o losach rodziny Blake'ów. Jest to ich nowe nazwisko, wprowadzają się do nowego domu na francuskiej prowincji, gdzie starają się normalnie funkcjonować. Jednak ogólnie przyjęte zasady, które obowiązują w zamkniętym środowisku są dla nich nie do przyjęcia. Starają się na swój własny sposób radzić ze wszelkimi niedogodnościami. Przyznam szczerze, że bardzo odpowiada mi inteligentna i nieco ironiczna formuła, z jaką opisane są poszczególne przygody bohaterów.

Główny bohater, Frederick Blake, postanawia zostać pisarzem. Ten pomysł spada na niego, jak grom z jasnego nieba, gdy w swoim nowym domu znajduje maszynę do pisania. Dzięki pisarskim fragmentom, które zawarte są w treści książki mamy do czynienia z pewnego rodzaju retrospekcją. Dowiadujemy się kim jest Giovanni Manzoni? Poznajemy jego gangsterską przeszłość i specyficzne poglądy.

Czytając poszczególne rozdziały poznajemy również pozostałych członków tej specyficznej rodziny. Co więcej, uważam, że wszystkich Blake'ów warto poznać głębiej, bo reprezentują zadziwiające charaktery i nieszablonowe osobowości. Fred Blake próbuje za wszelką cenę nie zatracić siebie i swoich wypracowanych przez lata zasad. Jego żona poszukuje akceptacji w organizacjach charytatywnych. Oswaja nowe środowisko poprzez zanurzenie w kulturze, architekturze i obyczajowości. Dzieci próbują wywalczyć swoją pozycję w grupie rówieśniczej z niebywałą precyzją. Poprzez obserwację i skuteczne działanie bez pudła realizują swoje zamierzenia. Każdy z Blake'ów stara się na swój, dość oryginalny, sposób oswoić nową teraźniejszość, wejść w nową społeczną rolę i zacząć życie od nowa, już po raz kolejny. Na tym polega program ochrony świadków. 

Czytałam, że to portret gangstera, ale z perspektywy krzywego zwierciadła. Mam wrażenie, że w tej książce można doszukać się wielu analogii, które odnoszą się do życia w grupie społecznej. Bo czy przeciętny człowiek nie próbuje dostosować się do otaczającego go społeczeństwa? Czy nie próbuje poznać specyficznych dla tego otoczenia smaków, zapachów, miejsc i zwyczajów? To również książka o społeczeństwie, w którym panuje pewnego rodzaju fałsz. Owszem, rodzina Blake'ów opisana jest nieco groteskowo. Ich reakcja na społeczne wykluczenie bywa co najmniej kontrowersyjna. Uważam, że to właśnie mocna strona fabuły. Czytelnik nigdy nie będzie w stanie przewidzieć jak zachowa się członek rodziny Blake'ów.

Książka zbliża nas także do świata włoskiej mafii, która nigdy zdrajcom nie wybacza i która kieruje się surowymi zasadami. Zdaję sobie sprawę, że całość fabuły opiera się na skrajnościach i kontrastach. Bywa zarówno śmiesznie, jak i brutalnie. Bohaterowie oscylują wokół tych skrajnych emocji, co sprawia dość abstrakcyjne wrażenie podczas lektury.

Muszę przyznać, że już dawno nie czytałam tak spokojnej książki, która traktuje o mafii. Nie zdarzyło mi się dotychczas śmiać, gdy opisywane było ludzkie nieszczęście i właśnie te emocje są dla mnie abstrakcyjne, i właśnie dlatego polecam tę książkę! Film nie odda tych wszystkich wrażeń, które dzieją się na kartach powieści i powodują, że treść jest wielowymiarowa i można ją interpretować na różne sposoby.

Książkę dostałam dzięki uprzejmości

niedziela, 29 grudnia 2013

Miasto czy wieś?

Święta, święta i po świętach.. ale między kolejną porcją przepysznej rybki i niezwykle aromatycznego makowca, udało mi się przeczytać książkę Izabelli Frączyk "Dziś jak kiedyś". Jest to jej trzecia powieść, którą znam. Muszę przyznać, że po tę książkową pozycję sięgałam przekonana, że to będzie prawdziwa literacka uczta, ponieważ dwie jej poprzednie książki zapadły głęboko w moją pamięć. Bardzo lubię to specyficzne literackie poczucie humoru, które wplecione jest w narrację. Lubię, gdy główne postaci mają dystans do siebie i potrafią odnaleźć w codzienności powody do konstruowania żartów sytuacyjnych na poziomie. To prawdziwa sztuka, którą cenię w życiu i w literaturze.

Właśnie takie są książki Izabelli Frączyk. Czytam je z uśmiechem. Fabuła bywa w nich kwestią dyskusyjną, poprzednie książki uświadomiły mi, że ta proza nie jest po to, by bohaterom działo się źle. Ona tworzy historie pozytywne. Być może są to babskie czytadła, ale dowcip, jakim są okraszone bardzo mi odpowiada. 

Książka, o której dziś piszę jest właśnie kolejną pozycją z cyklu lektur pozytywnych. Na początku bardzo mnie irytowało jakieś takie literackie niedopracowanie. Miałam wrażenie, że czytam coś stworzonego bez polotu. Bohaterowie jednowymiarowi, wydarzenia banalne, fabuła przewidywalna, a przede wszystkim brak tego, co w prozie Izabelli Frączyk doceniam. Nie ukrywam, że byłam zawiedziona, ale postanowiłam dać szansę autorce, którą naprawdę bardzo cenię za jej dwie poprzednie książki. No i faktycznie, fabuła się rozkręciła. Było warto tę książkę przeczytać, choć mam poczucie pewnego niedopracowania, które dostrzec można na początku. Autorka wykorzystuje utarte schematy, by zacząć budować swoją historię. To nudne.

Aleksandra to główna bohaterka, która uciekła od wielkomiejskiego zgiełku w stronę sielskiego spokoju. Uciekła od męża, od pracy w korporacji, by rozwijać swoje umiejętności zawodowe w wytwórni win. Kobieta po przenosinach nie potrafi odnaleźć się w nowej przestrzeni, gdzie obcowanie z ludźmi i z ich problemami jest codziennością. Aleksandra zyskuje wielu znajomych. To różni ludzie, niekoniecznie są życzliwi. Kobieta poszukując spokoju skutecznie wplątuje się w kolejne afery. Na kartach powieści znajduje się również wątek kryminalny, także zdecydowanie nie możemy założyć, że życie Aleksandry na wsi jest spokojne.

Co więcej, w życiu kobiety pojawia się dwóch mężczyzn, którzy starają się o jej względy. Ola czuje, że na wsi pielęgnuje się relacje międzyludzkie, że nie można odciąć się od ludzi tak, jak robiła to w mieście. Gdy ktoś był niewygodny, kończyła telefoniczne połączenie, nie odpisywała na maile i kontakt się urywał. Wieś kierowała się innymi prawami. To jej przeszkadzało. Chciała wrócić do świata, który był poukładany, poniekąd ekskluzywny i przewidywalny. Co w efekcie wybrała? Jak potoczyły się jej losy?

Myślę, że warto przeczytać tę książkę, by odpowiedzieć sobie na te pytania i być może zastanowić się nad priorytetami, które dominują w naszym życiu. Autorkę doceniam za to, że buduje dwa równoległe światy i za to, że nagradza tych, którym początek książki kojarzy się dość schematycznie, bo czytając kolejne strony napięcie naprawdę rośnie, akcja się rozwija, a bohaterowie wplątują się w niezwykłe przygody.

W efekcie książkę polecam. Warto się z nią zaszyć gdzieś w domowych pieleszach i dać autorce szansę na to, by wprowadziła w naszą czasoprzestrzeń pozytywne książkowe emocje.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Pogodna lektura

Moja ostatnia książka Magdaleny Witkiewicz, do której mam dostęp, to "Ballada o ciotce Matyldzie". Przyznam, że bardzo przypadły mi do gustu jej powieści i szkoda mi, że przeczytałam już niemal wszystkie. Polubiłam je głównie za to, że każda z książek traktuje o czymś innym, że każda jest na swój sposób odrębną całością, innym egzystencjalnym problemem, kryjącym głębsze przesłanie.

"Balladę o ciotce Matyldzie" mogę porównać do pogodnej rozprawy, która porządkuje emocje po przykrych życiowych wydarzeniach. Autorka próbuje uzmysłowić nam, że nie jesteśmy wieczni, dlatego warto do życia podchodzić z uśmiechem, z optymizmem i z wiarą w sukces. W ten sposób zaskarbimy sobie zaufanie innych, a także cenną przyjaźń.

Główna bohaterka, po śmierci ciotki, układa swoje życie od początku. Nie jest to takie proste, gdy ma się malutką córeczkę - pierwsze dziecko i nieodpowiedzialnego męża, który jest marynarzem i naukowcem. Życie nie oszczędza Joanny, ale prowokuje ją do ciągłej walki. Umierająca ciotka pozostawia po sobie tajemniczy biznes i przyjaciół, którzy mają pomóc samotnej Joannie w dojściu do względnego ładu. Sytuacja głównej bohaterki komplikuje się nie raz, ale dzięki pomocy nabytych (poniekąd w spadku) przyjaciół dziewczyna zaczyna układać swoje życie i powoli osiąga sukcesy na różnych płaszczyznach.

Zdaję sobie sprawę, że w książkach Magdaleny Witkiewicz wiele się dzieje, że rozwiązania zwykle są pozytywne, a życie głównych bohaterów się układa. Wiem, że piszę o fikcji literackiej, ale chciałabym, żeby każdy z nas miał możliwość poczuć, choć przez chwilę, że jest kochany, że ma życzliwych przyjaciół i czuje się spełnionym człowiekiem. 

Mam czasem wrażenie, że właśnie w książkach ludzie są bardziej życzliwi i pogodni, że mają zwyczaj pomagać bliźniemu, że nie zazdroszczą, gdy komuś się powodzi, że potrafią słuchać drugiego człowieka i reagować na emocje, które ich otaczają. Mam wrażenie, że w życiu tych bohaterów pozytywne usposobienie przekłada się na ich sukcesy.

Lekturę polecam każdemu, kto lubi ciepłe obyczajowe treści. Uważam, że to godna polecenia pozycja dla wszystkich, którzy w świątecznym rozgardiaszu mieliby ochotę przeczytać coś przyjemnego. Bardzo chciałabym, by ta książka skłoniła do głębszej refleksji, być może udzielił mi się przedświąteczny nastrój, ale naprawdę mam poczucie, że dając drugiemu bezinteresownie odrobinę siebie, możemy zyskać dużo, dużo więcej..

sobota, 21 grudnia 2013

Świat programowania i samorealizacji, czyli o NLP

Jakoś poza beletrystyką zaglądam coraz częściej do książek, które poszukują odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Jedną z takich pozycji jest książka "NLP Wprowadzenie do programowania neurolingwistycznego", którą popełnili Joseph O'Connor i John Seymour.

Może zacznę od tego, że chciałabym wytłumaczyć o co tak naprawdę chodzi autorom tej książki.  Sama nazwa, choć brzmi dość tajemniczo, składa się z trzech elementów. Neuro - związane jest z naszym układem nerwowym i procesami myślowymi, które w organizmie zachodzą. Lingwistyczne - dotyczy języka, który pozwala nam komunikować myśli i oddziaływać słowami na innych. Programowanie - nawiązuje do pewnego rodzaju nawyków, które w sobie wykształcamy i które możemy w sobie wypracować.

Przyznam szczerze, że czytając tę książkę, miałam wrażenie, że poruszam się po delikatnej tematyce w dość bezduszny sposób. Książka jest bardzo fachowa, co nie znaczy, że trudna w odbiorze. Autorzy posługują się wieloma ułatwiającymi zrozumienie rozwiązaniami. Metody, o których piszą  wizualizują, w książce jest wiele schematów i rysunków, a trudniejsze fragmenty wzbogacone są przykładami. Muszę przyznać, że już dawno nie czytałam tak dopracowanej o wszelkie szczegóły pozycji. Co do jakości, nie mam najmniejszych wątpliwości, że jest to książka godna polecenia i warta uwagi. Szczególnie dla tych, którzy chcieliby zgłębić tę tematykę.

Sama metoda neurolingwistycznego programowania do mnie nie przemawia. Uważam, że sposób, który przedstawiają jej twórcy, jest zbyt powiązany z manipulacją. Jestem przekonana, że firmy marketingowe, korporacje i trenerzy personalni posługują się tą metodą, gdyż jest ona niewątpliwie dość agresywna.

Co do skuteczności NLP mam ambiwalentne uczucia, bo uważam, że autorzy wskazują na pewne prawdy związane z naszym zmysłowym postrzeganiem świata, z nawykami, które możemy w sobie wypracować od nowa, ale wszystko wymaga czasu i chęci. Chęci związanej z wyruszeniem do wnętrza siebie i z budowaniem od nowa swoich przyzwyczajeń. Może się  to wiązać z poszukiwaniem przykrych emocji, z których powinniśmy się oczyścić, by budować coś lepszego. Uważam, że to trudne. 

Z pełną odpowiedzialnością chciałabym polecić tę książkę wszystkim, którzy poszukują sposobów skutecznego działania i samorealizacji. To książka, która rzetelnie prezentuje jedno z wielu rozwiązań. Być może będzie ono dla Ciebie ciekawą propozycją..

Książkę dostałam dzięki uprzejmości wydawnictwa
 oraz
współpracy z blogiem Książki Moja Miłość

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Obyczajowo rozsmakowana

Prozę Magdaleny Witkiewicz szczerze pokochałam i to uczcie po przeczytaniu kolejnej książki jest jeszcze silniejsze. To proza lekka, aczkolwiek mistrzowsko porusza sznureczki mojej wyobraźni i dociera do zakamarków emocji, które gdzieś są we mnie głęboko ukryte. Czytając "Zamek z pisku" miałam nieodparte wrażenie, że zanurzam się w historię życia Weroniki, ale o jej szczegółach za chwilkę.

Muszę przyznać, że byłam nieco sceptyczna, gdy sięgałam po tę pozycję, bo stwierdziłam, że fabuła mnie nie interesuje, ale książki Magdaleny Witkiewicz mają to do siebie, że czytam je bez opamiętania. Fabuła mi nie odpowiada, bohaterowie irytują, ale jeszcze jedną i kolejną stronę, aż okazuje się, że jestem w połowie lektury i faktycznie czytam z zainteresowaniem. Jeszcze nie odkryłam jak to się dzieje, ale fenomenalnie łatwo wychodzi mi zatapianie się w świecie przedstawionym przez Magdalenę Witkiewicz.

Tym razem poznałam historię Weroniki, kobiety, która bardzo pragnie urodzić dziecko. Początkowo ta bohaterka mnie przerażała i wybitnie irytowała. Po pierwsze, jej problem jest dla mnie nieco odległy. Po wtóre, kobieta zachowywała się tak nieprzyjemnie wobec swojego męża i całego niesprawiedliwego świata, że miałam ochotę dla zasady i na złość bohaterce zamknąć tę książkę i nie czytać dalej. Okazało się, że jej małżeństwo stało się instytucją służącą do celów prokreacyjnych, pozostało odarte z wszelkiej intymności i z emocji, gdyż Weronika postawiła sobie cel, który miała zamiar zrealizować ze swoim mężem.

Możemy podejrzewać, że autorka trochę swoich czytelników postanowiła zwieść, stworzyła bowiem przeszkody, które miały sprawdzić charaktery głównych bohaterów, ich wolę walki i głębię uczucia. Ponadto w życiu kobiety pojawił się inny mężczyzna, Kuba, który okazał się być powiernikiem kłębiących się w kobiecie emocji.

Czytając tę niewinną lekturę, w pewnym momencie miałam wrażenie, że się pogubiłam. Autorka tak sprytnie pokierowała fabułą, że szczęśliwe zakończenie mogło wydarzyć się na tysiąc różnych sposobów. Co więcej, dotknęła ponadczasowego problemu związanego z przyjaźnią między kobietą i mężczyzną i tego, czy takowa w ogóle istnieje? Poruszyła również problem powrotów w związku, próbowała odpowiedzieć na pytanie czy są one możliwe?

Myślę, że to bardzo przyjemna pozycja obyczajowa. Nie jest wydumana i przekombinowana, opowiada o codziennościach, o zwykłym życiu, którego czasem zazdrościmy innym, nie doceniając w rzeczywistości tego, co daje nam los. Książkę polecam, bo pozwala się zapomnieć i oddać przyjemności wynikającej z czytania.

piątek, 13 grudnia 2013

Demistyfikacja Czarnobyla

W roku, w którym zdarzyła się katastrofa w Czarnobylu byłam miesięcznym dzieckiem i znam tę historię głównie z przekazu rodziców, którzy próbowali mnie przed jej skutkami ochronić. Z efektami radioaktywności walczył cały świat, gdyż było to wydarzenie nowe, a jak wiadomo to, co nowe nie ma definicji i standardowych sposobów reagowania.

Przyznam szczerze, że książka Merle Hilbk "Czarnobyl Baby" zaintrygowała mnie, gdy zerknęłam na tytuł. Mój rocznik to przecież rocznik Czarnobyla, więc założyłam, że ta książka będzie dla mnie pewnego rodzaju podróżą w czasie i przestrzeni. Nie pomyliłam się!

W związku z moim wiekiem czasy powojenne są dla mnie przestrzenią, o której głównie słyszę w rozmowach i wyłącznie dzięki przekazom ustnym jestem w stanie budować w swojej głowie obraz tej epoki. Będąc małym dzieckiem nie musiałam rozumieć, co dzieje się wokół, a gdy moja percepcja podrosła zaczął się już inny świat i inna rzeczywistość. Ubolewam nad tym, ale wyłącznie przez pryzmat pewnej historycznej luki, bo w szkole dowiedziałam się niewiele, a poza nią ciągle zasypywana jestem informacjami, które muszę traktować wybiórczo. 

Nie zmienia to faktu, że książka, o której chcę napisać kilka słów, wzbudziła we mnie dziwne uczucia. Przede wszystkim nigdy, ale to nigdy nie pomyślałam o tym, co się dzieje z przestrzenią Czarnobyla obecnie. Nie pomyślałam o tragedii, która dotknęła tysiące ludzi. Nie podejrzewałam, że ich losy nawet dziś są dalekie od ogólnie pojętej normalności, choć dla nich to 'chleb powszedni', bo innego świata nie znają.

Jestem tą wiedzą szczerze przytłoczona. Co więcej, w konfrontacji z Niemką, która poznaje te tereny i o nich pisze, czuję niespójność. Mam wrażenie, że historyczne zaszłości między narodami powodują, że wydźwięk tej książki nie jest obiektywnym reportażem. Mogę się mylić, bo to dla mnie nowe. Wiem jedno ta książka zmieniła moje podejście do świata.

Ludzie żyjący w przestrzeni, która jest dla nich wręcz zabójcza, z powodów jakiejś zakorzenionej tożsamości, o której dzisiejszy świat stara się zapomnieć, to dla mnie historie niepojęte. Połączenie młodych, którzy jeżdżą na obszar strefy zamkniętej, bo to jest fajne, bo mogą na bazie tych krajobrazów stworzyć przestrzeń do gier komputerowych, z osobami, które właśnie w tych okolicach spędzili niemal całe swoje życie i bronią wiary w łaskawość tej ziemi i tych terenów, to tak niewiarygodne połączenie, że aż włos na głowie się jeży. 

Książka wywarła na mnie ogromne wrażenie, bo jest właśnie taka trochę przegadana i niekompletna. Ten subiektywny sposób przekazu działa na moją wyobraźnie najbardziej twórczo i prawdziwie. Sama mogę pewne wątki traktować bardziej poważnie, a inne 'z przymrużeniem oka', co nie zmienia faktu, że książkę chciałabym bardzo polecić. Warto ją przeczytać, przejrzeć, pobieżnie przewertować, warto choć na chwilę przystanąć i pomyśleć o swoim życiu w konfrontacji z losem innych.. Myślę, że to dobra lekcja pokory.


środa, 11 grudnia 2013

Pointa

Nie potrafię nie skończyć czegoś, co zaczęłam. I choć w sumie o "Pannach roztropnych" Magdaleny Witkiewicz nie jestem w stanie napisać wiele, to chciałabym zaznaczyć, że przeczytałam kontynuację powieści "Milaczek" z zapartym tchem! Tym razem nie zamierzam się rozwodzić nad jej szatą graficzną, ponieważ podczas wyboru tej książki kierowałam się zupełnie innymi przesłankami. Po prostu musiałam wiedzieć, jak potoczą się losy moich ulubionych bohaterów i pewnego psa!

To naprawdę interesująca pozycja dla tych, którzy cenią sobie poczucie humoru w literaturze. Autorka w bardzo ciekawy sposób przedstawia losy bohaterów, którzy przewijają się na kartach powieści. Jest to do tego stopnia zajmujące, że po książkę sięgałam z ogromną częstotliwością, ale muszę przyznać, że te historie są też tak specyficzne, że nie potrafiłabym o tej prozie dużo mówić. 

Bohaterowie to niezwykle wyraziste postaci. Zachowują się inaczej niż przeciętni ludzie. Być może są tak przyjemni, bo są po prostu pogodni, a najgorszy z możliwych sknera okazuje się oberwać z kretesem za swoje idiotyczne działania.

Myślę sobie, że poleciłabym tę książkę wszystkim, którzy potrzebują chwili oddechu. Porównałabym trochę fabułę, do mojego ulubionego filmu "Lejdis", choć to bardzo luźne skojarzenia, ale sposób podawania pewnych kluczowych prawd, które przewijają się w tego rodzaju książkach i filmach jest zbieżny.

To bardzo fajna lektura dla kobiet pragnących oddechu. Warto ją przeczytać, by poprawić sobie humor, bo przecież w tego typu pozycjach wszystkie zawirowania zawsze kończą się pomyślnie :)

środa, 4 grudnia 2013

Wielość, mnogość i porządek

Tak się składa, że po "Zbieg okoliczności" chciałam sięgnąć już od wakacji i przyznam szczerze, że cały czas wierzyłam, że tę książkę uda mi się zdobyć. No i faktycznie, nadszedł grudzień i Katarzyna Pisarzewska nie ma przede mną już tajemnic, bo prawdą jest, że książkę pochłonęłam.

Przede wszystkim muszę podkreślić, że doceniam jej niezwykły kunszt budowania fabuły, którego może pozazdrościć jej wielu nieudolnie tworzących prozę twórców, bo książkę czytało się fantastycznie! Być może to dlatego, że autorka jest scenarzystką i pisuje dialogi do filmów, być może to wrodzony talent, który pozwala budować niezwykle plastyczne opisy wydarzeń i przemyślane zachowania bohaterów. Nic w tej prozie nie dzieje się bez przyczyny, a postaci w niej sporo, więc łatwo się zagubić. 

Już dawno nie czytałam w prozie polskiej tak dopracowanej w szczegóły fabuły. Bohaterów, jak już pisałam, mamy w niej mnóstwo, każdemu została poświęcona uwaga, wiemy o nich tyle, by móc zbudować podstawowy portret psychologiczny tych ludzi. Poznajemy ich relacje z innymi i ich wzajemne oddziaływanie na siebie. Muszę przyznać, że miejsce, w którym toczy się akcja również jest przemyślanie. Mam wrażenie, że zostało ono doskonale wybrane, by móc wszystkich bohaterów osadzić w określonych rolach społecznych. Co więcej, z niegrubej książki powstaje monografia miasteczka i jego mieszkańców wraz z kryminalnymi wątkami, które wydarzyły się w ich przestrzeni. Ciągle mam wrażenie, że to niebywałe i przyznam szczerze, że zazdroszczę autorce tych umiejętności. 

Być może wątek kryminalny nie jest wyszukany, ale naprawdę podziwiam to, w jaki sposób można za pomocą słów zbudować średniej wielkości miasteczko, położone nieopodal Warszawy, w którym mieszkający ludzie przedstawieni są tak bardzo skrupulatnie i zgrabnie w tę przestrzeń wpleść wątek kryminalny, tak, by czytelnik nie czuł się zagubiony, ale pozytywnie zaskoczony. Co więcej, autorka pokusiła się o zarysowanie wydarzeń z przeszłości, które podkreślają losy bohaterów i nabyte przez nich, dzięki tej przeszłości cechy.

Akcja książki toczy się nieprzerwanie zapewne dzięki wielu dialogom, które ją przyspieszały. To one powodowały, że miałam wrażenie, iż jestem członkiem tej rzeczywistości o której czytam. Lubię to uczucie, bo wiem, że ono oznacza, że czytam naprawdę fajnie skonstruowaną książkę, której fabuła jest bardzo zajmująca. 

Lekturę polecam każdemu, kto nie ma co zrobić z przedświątecznym wolnym czasem (o ile takowy w ogóle istnieje)!! Jest to książka, która zachwyca swoim kunsztem i zachęca do czytania bez opamiętania. W moim odczuciu to naprawdę dobra polska proza.


czwartek, 28 listopada 2013

Proza nowatorska

Czytając o książce Jasona Motta "Przywróceni" poczułam, że jest to interesująca propozycja, po którą warto sięgnąć. Autor zaproponował czytelnikom abstrakcyjną fabułę, która zmusza do głębszych przemyśleń. Wydawać by się mogło, że motyw powrotu z zaświatów może stworzyć wyłącznie nastrój horroru, a okazało się, że autor poruszył ten problem, by poradzić sobie ze swoją przeszłością i przyznam szczerze, że doskonale go rozumiem. 

Główni bohaterowie to stare małżeństwo, które przeżyło tragedię. Ich syn Jacob utonął w dniu ósmych urodzin. Lucille i Harold nie potrafili się z tym pogodzić przez wiele lat, aż pewnego dnia ośmioletni Jacob pojawił się znowu w progu ich domu i spowodował, że czas, który upłynął po jego śmierci zniknął, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Lucille, Harold i Jackob znowu tworzyli rodzinę, choć rodzice chłopca byli o kilkadziesiąt lat starsi. Co więcej, nie tylko on jeden powrócił. Książka opisuje niewyjaśnione zjawisko powrotów ludzi, którzy umarli.

Fabuła jest o tyle nowatorska, że tak naprawdę można ją poprowadzić w każdą stronę. Można z niej zrobić horror, typową fantastykę, ale autor postanowił inaczej rozwiązać stworzoną przez siebie historię. Zdecydował rozprawić się z przeszłością bohaterów, którzy dostali od losu szansę załatwienia tego, co niewyjaśnione. Mott udowadnia czytelnikowi, że pragnienie, które towarzyszy nam po stracie bliskiej osoby, gdyby faktycznie się ziściło, rozchwiałoby nasze myślenie, nasz światopogląd i naszą wiarę.  

Wszyscy, których bliscy powrócili do żywych, mają sporo wątpliwości. Z tej prozy wręcz emanuje zagubienie, niepewność i brak perspektyw. Gdy pozornie posklejany świat naszych bohaterów zaczyna się walić, gdy do spokoju, który panuje w ich duszach wdziera się niepokój połączony z ogromnymi emocjami, nie można czytać tej prozy obojętnie. Co więcej, autor nie pomaga czytelnikom, nie tłumaczy wydarzeń i poszczególnych zjawisk, nie bawi się w filozofa, ani w teologa. On po prostu próbuje zarysować fabułę w sposób socjologiczny. Ukazuje nam rosnący w ludziach bunt, powodowany niewiedzą. Ukazuje nam, na czym tak naprawdę polega psychologia tłumu, który bezmyślnie realizuje odgórne nakazy. Przedstawia nam pewną wygodną prawdę, która głosi, że jeśli coś jest dla nas niewygodne, to trzeba to zlikwidować, zamknąć i odizolować od nas samych.

W tej prozie mamy do czynienia z problemem powrotu opisanym przez pryzmat emocjonalny (rodziny), religijny (Lucille), sceptyczny (Harold), socjologiczny (mieszkańcy Arcadii), a nawet historyczny (związany z II wojną światową). Ten ostatni, choć epizodyczny, to zrobił na mnie ogromne wrażenie.

Czytając recenzje tej książki, spotkałam się z zarzutem, który podkreśla, iż traktuje ona problematykę powrotów zbyt pobieżnie. Absolutnie się z tym nie zgodzę, bo w moim odczuciu problem, o którym czytamy jest przedstawiony w sposób bardzo dojrzały. Nie tłumaczy nam specyfiki powrotu, ale zarysowuje tło, które ma posłużyć do budowy akcji. Pozwala zrozumieć zagubienie głównych bohaterów. Wiadomym jest fakt, że w życiu jednym z najtrudniejszych momentów jest ten, w którym kogoś tracimy, ale ta książka pokazuje, że niełatwe są także powroty osób nam bliskich. Zresztą, jak można w szczegółowy sposób opisać sytuację, która dzieje się na granicy naszej transcendencji. To przecież się wyklucza!

Pragnę podkreślić, że bardzo podoba mi się minimalistyczna okładka i cieszę się, że autor na końcu zamieścił też parę słów, które pozwoliły mi zrozumieć jego subiektywny kontekst. Mam wrażenie, że rzadko mamy do czynienia z tego rodzaju nawiązaniem do tekstu. Bardzo często autorzy budują fikcję, od której sami się odcinają. Ich książki żyją niezależnie, są wymysłem, przez co w moim odczuciu są mniej wiarygodne. Jason Mott zrobił krok w stronę swojego tekstu, co mi bardzo zaimponowało i uwiarygodniło całość. Zrozumiałam jego potrzebę napisania tej powieści w takiej formie, w jakiej ją zaprezentował czytelnikom.

Książkę bardzo polecam, bo jest to coś nowatorskiego, otwierającego klapki naszego umysłu na pewną prawdę, uświadamiającego, że życie ludzkie jest przestrzenią, w której nie wszystko musi być oczywiste i poukładane i nigdy takie nie będzie, ale taki jest jego urok. Trzeba też nauczyć się doceniać ludzi, bo zapewne szansy, jaką dostali bohaterowie tej książki, my nie dostaniemy.
 
Książkę dostałam dzięki uprzejmości wydawnictwa

czwartek, 21 listopada 2013

Paradoksalnie dobra książka

Tak się składa, że ze mnie "czytelnik okładkowy".. zwracam ogromną uwagę na urokliwe okładki i jest to niewątpliwie moja słabość i prymarny wyznacznik tego, po jaką książkę sięgnę, a jaką po wstępnych oględzinach porzucę. Druga kwestia, którą się kieruję podczas wyboru lektury to wszystko, co znajduje się w środku, czyli zapach (nie potrafię opisać ulubionego, ale mam taki, który pobudza moje zmysły do czytania), czcionka (cenię sobie przejrzystość) i rodzaj papieru (nie przepadam za makulaturowym, szorstkim i żółtawym).. zaś to, co nie robi na mnie większego wrażenia to okładkowe streszczenie. Jakoś zawsze mam z tym problem, bo te opisy i rekomendacje są nie do końca trafione, więc szczerze tę kwestię pomijam, lub traktuję z przymrużeniem oka.

A teraz, jakby przecząc samej sobie, dołączam zdjęcie książki, która koncepcyjnie mnie nie powala, bo cóż urokliwego jest w dostrzegalnych na okładce trzech graficznych drobiazgach? Myślę tu oczywiście o książce Magdaleny Witkiewicz "Milaczek", którą i tak postanowiłam przeczytać, bo marka autorki jest dla mnie naprawdę kluczowa.

Przyznam szczerze, że bardzo lubię historie właśnie w taki sposób przerysowane. Bohaterowie tej książki są niebywale wyraźni, specyficzni i nietuzinkowi. Milaczek irytował mnie tak, jak żaden bohater. To młoda kobieta, poszukująca księcia z bajki. Ma mnóstwo kompleksów i bardzo niewygórowane oczekiwania od życia. Zosieńka jest postacią, która nie poddaje się myśleniu schematami, a słowo "staruszka" zdecydowanie do niej nie pasuje. Odnajdujemy w niej wszystkie cechy emerytki, jakich nie odnajdziemy u żadnej z babć. Zuza-bachor, to śliczna, kilkuletnia dziewczynka, która jest zdecydowanie bardziej rezolutna niż niejedna dorosła kobieta. Za to właśnie pokochałam tę książkę. Jej bohaterowie są tak magicznie nierzeczywiści, że czytanie jej powodowało oderwanie od rzeczywistości.

Losy wszystkich bohaterów były na tyle porywające, że nie potrafiłam oderwać swojego wzroku od kolejnych rozdziałów. Przygody nie zakończyły się typowo pozytywnie, cukierkowo i szczęśliwie (choć możemy przeczytać, że autorka kontynuuje historię Milaczka w "Pannach roztropnych").

Okazuje się zatem, że dobra książka jest w stanie obronić się treścią i zaskoczyć swojego czytelnika. Nie ważna w takim wypadku jest okładka, czcionka, rodzaj papieru i jej zapach. Liczy się to jak się ją czyta, a prozę Magdaleny Witkiewicz czyta się naprawdę świetnie, czasem z irytacją, bo bohaterowie zachowują się jak dzieci, czasem z uśmiechem, a nawet z subtelnym chichotem. 

Książkę bardzo polecam, choć okładka swoją prostotą i brakiem jakiegokolwiek odniesienia do niezwykłej treści nie zachęca. Piszę ten post ku przestrodze, gdyż mi również tę pozycję polecono, bo sama bym jej nie wybrała, a to naprawdę dobra książka.

wtorek, 19 listopada 2013

Marketingowo trafiona

Tak bardzo czekałam na książkę Anny Ficner-Ogonowskiej "Szczęście w cichą noc". Gdy tylko miałam możliwość, by ją przeczytać.. zarezerwowałam sobie weekend tylko dla mnie i dla tej porywającej prozy.. Spodziewałam się wielu ciekawych wątków osnutych wokół przygotowań do świąt, a w moich rękach spoczęła niewielkich rozmiarów książeczka, w której znalazłam sporo pustych przestrzeni, rozdział z przepisami świątecznymi i tak niewiele treści, że aż zrobiło mi się żal.. żal tego zarezerwowanego dla książki weekendu i tego oczekiwania na kolejne fantastyczne przygody, gdyż do tej pory wspominam losy bohaterów opisane w poprzednich książkach i to specyficzne ciepełko, które z nich biło.

Przyznam szczerze, że emocje związane z czytaniem lektury opadły niezwykle szybko. Okazało się, że treści jest w niej tak niewiele, gdyż akcja opisuje kilka dni przygotowań do świąt Bożego Narodzenia i wspólną Wigilię. Koncepcja niby ciekawa, spotykamy wszystkich bohaterów, ale cóż z tego, jak nic więcej się w tej książeczce się nie zmieściło.

Po przeczytaniu mam tak ogromne poczucie, że ktoś ze mnie zakpił, że prawa rynku żądzą się innymi prawami niż prawa czytelniczych oczekiwań. Mam wrażenie, że zostałam spławiona, potraktowana jakoś tak po prostu źle, że w tym momencie ważniejsze okazało się wydanie historyjki na potrzeby świąt, która sprawi, że ludzie będą ją kupować, bo pozostałe pozycje tej autorki sprzedają się bardzo dobrze i cały czas są na listach najczęściej kupowanych książek, więc i ta okaże się marketingowym sukcesem. Jakoś tak mi źle z tego powodu. Być może dlatego, że też się nabrałam, być może dlatego, że czasem (a w tym przypadku - zdecydowanie!) prawa rynku mnie bardzo irytują..

Do książki mam ambiwalentny stosunek, więc jeśli macie ochotę.. kupujcie, a jeśli nie.. tym razem zachęcać nie będę. Polecałabym trzy poprzednie książki tej autorki, bo uważam, że to naprawdę dobra polska proza na każdą okazję. Ma w sobie ciepło i klimat. Jest godna polecania i przeczytania. Kontynuacja, o której dziś piszę, uważam, że poza chwytem marketingowym trafionym w punkt, nie ma innych atutów, na których temat warto byłoby się rozwodzić.
A szkoda!

niedziela, 17 listopada 2013

Z historią w tle

Niezmiennie mam problem, gdy chodzi o książki historyczne. Zwykle bowiem jest tak, że opisują one przygody, które miały miejsce, traktują o bohaterach, o których również na kartach historii znajdziemy wzmianki, to jednak nie wszystko. Znajdują się w tych książkach również postaci i wydarzenia fikcyjne, bo skąd autor ma znać charakterystykę codzienności sprzed lat? Moim problemem jest to, że zwykle traktuję takie książki bardzo dosłownie. Dla mnie nie ma półprawdy, wszystko, o czym czytam w mojej głowie się wizualizuje i jest prawdą.

Między innymi dlatego, z większym niż zwykle dystansem potraktowałam książę "Ogród Afrodyty" Ewy Stachniak, która opisuje życie Zofii Potockiej, kobiety pięknej, niewątpliwie inteligentnej i zdecydowanie dążącej do określonych przez siebie celów. 

Odbiór fabuły jest niełatwy, ponieważ autorka przedstawia losy głównej bohaterki z perspektywy młodej dziewczyny i umierającej staruszki. Obie historie, choć są oddzielone, to w moim odczuciu się zazębiały i powodowały pewnego rodzaju zgrzyty podczas czytania. Chyba nie lubię takiej koncepcji podania treści, ponieważ zaburza ona tworzącą się w mojej głowie chronologię.

Co więcej, jeśli chodzi o samą treść i przedstawienie faktów historycznych, jest to pozycja rzetelna, ale muszę wyraźnie podkreślić, że nie jest to książka historyczna. Autorka poświęciła sporo czasu, by przedstawić portret Zofii w sposób bardzo przystępny i jednocześnie prawdziwy. Za to muszę oddać jej niewątpliwy szacunek. 

Poza tym, jest to pozycja poruszająca problematykę naszej rodzimej historii, a to przecież wartość niebywała! Czytelnik poza przyjemnością płynącą z czytania lektury, ma świadomość, że poniekąd poznaje historię Polski XVIII wieku.. od strony alkowy i przez pryzmat codzienności, która zajmowała ludzi w tym czasie żyjących.

Przyznam szczerze, że choć nie poruszyła mnie treść, bo zabieg literacki, który stworzyła autorka, zaburzył moją czytelniczą percepcję i radość samego czytania, to książkę polecam, bo poza wartością tradycyjną, jaką można przypisać każdej książce, ta ma również aspekt uświadamiający. Zapoznaje odbiorcę ze sposobem egzystowania w Polsce XVIII wieku, z naszą historią i podkreśla pewną uniwersalną prawdę, która głosi, że życie ludzkie jest nieprzewidywalne.

poniedziałek, 11 listopada 2013

O gustach i wymogach czytelniczych

Przyznam szczerze, że miałam sporo wątpliwości, jeśli chodzi o książkę Anny Makos "A miało być tak spokojnie". Mój problem polegał głównie na tym, że po przeczytaniu pierwszych kilkudziesięciu stron walczyłam ze sobą, by tej pozycji dać szansę, by jej ostentacyjnie nie rzucić w kąt i nie stwierdzić na blogu, że nie podołałam. Powodem mojej frustracji był język, który odbierałam zbyt oficjalnie. Czytając, miałam poczucie, że autorka informuje mnie bez ogródek o faktach z życia bohaterów, a ja tę wiedzę przyjmuję, bez emocji, bez kontekstów i bez jakiejkolwiek radości. Bardzo trudno było mi się wczytać i wczuć w jej prozę. 

W tym momencie muszę wyjaśnić, że czytając książki, które z założenia są łatwą i lekką literaturą kobiecą, w mojej głowie rodzi się zestaw wartości dotyczących tejże prozy, na które zwracam uwagę. 

Przede wszystkim jest to język, którym posługuje się autor - musi być dopracowany, obrazowy i dowcipny. Bardzo lubię, gdy po kilkudziesięciu przeczytanych stronach autorka nawiązuje do czegoś, o czym pisała wcześniej. Mam wtedy poczucie, że moje czytanie ze zrozumieniem zostało wynagrodzone. W czytanej przez mnie książce miałam ciągłe poczucie poprawności i nic poza tym..

Prócz języka zwracam uwagę na sposób przedstawiania bohaterów i sytuacji, w których się znajdują. Nie lubię poprawności, gdyż twierdzę, że jest nudna, a poza tym jest to niezbędne minimum, które powinien posiadać każdy pisarz. Doceniam zabawę słowem, skojarzeniem, humor sytuacyjny i konsekwentnie poprowadzoną wyrazistość postaci.. Zatem.. jeśli bohaterka jest naiwną kobietą, to nie oczekuję od niej elokwentnych wypowiedzi. Jeśli mam do czynienia z bohaterką, która jest pisarką i dziennikarką  niech będzie charakterystyczna, w jakikolwiek sposób, ale niech odróżnia się od innych bohaterów. Tego w prozie Anny Makos mi zabrakło.

Ostatnia cecha, o której szybciutko wspomnę to sposób kończenia fabuły. Uważam, że ten aspekt w prozie kobiecej jest najtrudniejszym elementem budowania treści. Zwykle wydarzenia, o których czytamy powielają utarte schematy, czasem je w jakiś sposób modyfikują. Ostatnio uparcie czytam o kobietach, które rzucają wielkomiejski zgiełk i przenoszą się na wieś, gdzie spotykają miłość swojego życia i zaczynają sielankowe przygody. Cóż, akceptuję tę fabułę, bo w innym razie nie sięgałabym po te książki, ale to, w jaki sposób zakończą się losy bohaterów, uważam za kwintesencję całości. Jest to niejako nagroda dla czytelnika za poważne potraktowanie prozy, przebrnięcie przez lepszą bądź gorszą całość, więc od zakończenia oczekuję najwięcej. "A miało być tak spokojnie" zakończyło się nijak. Mam wrażenie, że autorka zostawiła sobie pole manewru, by dopisać ciąg dalszy, bo ewidentnie brakuje mi tam jakiegokolwiek zakończenia. Główne wątki, o których czytałam nie znalazły swojego finału.

Muszę podkreślić, że fabuła książki zapowiadała się naprawdę przyjemnie. Losy głównej bohaterki okazały się zagmatwane i niezupełnie przewidywalne, ale mam poczucie braku.. braku nawiązania interakcji czytelniczej, braku charakterystycznej odmienności stylu i braku zaskakującego zakończenia, które spięłoby klamrą losy bohaterów.. Co nie zmienia faktu, iż jestem dumna, że książkę przeczytałam, bo mogłam rzetelnie wypowiedzieć się na jej temat.

Lekturę polecam, ponieważ uważam, że warto ją przeczytać, by dostrzec w niej  coś innego niż kwestie, do których ja się przyczepiłam. Przecież gustów czytelniczych mamy wiele, każdy nastawiony jest na odbiór innych wartości, inaczej przygotowany do czytelniczego zadania, więc zachęcam do zmierzenia się z prozą Anny Makos, bo uważam, że warto.

czwartek, 7 listopada 2013

Wbija w fotel!!

To nie pierwsza książka Jodi Picoult, którą przeczytałam. Moją przygodę zaczęłam od nieciekawej "Deszczowej nocy" i postanowiłam, że nie będę czytać więcej książek jej autorstwa, bo to nie mój styl, nie lubię takiego sposobu narracji, a przecież jest tyle innych lektur..

Niebawem okazało się jednak, że sięgnęłam po kolejną jej pozycję: "W naszym domu" i zakochałam się w tej książce bez reszty. Być może dlatego, że poczułam się wreszcie poważnie potraktowana przez autorkę. Tym razem z przyjemnością poznawałam fabułę, bo traktowała w sposób bardzo rzeczowy o problemach logopedycznych, które mnie niezwykle interesują. Autorka podała solidną porcję wiedzy logopedycznej, ubranej zgrabnie w płaszczyk fabuły okraszony ciekawymi przygodami. No i przeprosiłam się z jej książkami..

Ostatnio, również z polecenia, wybrałam książkę "Czarownice z Salem Falls" i muszę przyznać, że ta książka wbiła mnie w fotel!! Czytając, czułam, że wzbiera we mnie napięcie, bo akcja rozkręcała się subtelnie, czasem czułam zniecierpliwienie, bo miałam wrażenie, że już nic mnie nie zaskoczy. W mojej głowie doskonale układały się poszczególne wątki, zdarzało się, że żałowałam, iż któregoś z bohaterów autorka potraktowała zbyt pobieżnie. Chętnie poczytałabym o paru wątkach więcej niż było mi dane, ale zakończenie.. wbiło mnie w fotel!! Uwierzcie mi, że ostatnie strony przeczytałam kilka razy, by poczuć ich moc nie tylko jeden, jedyny raz.

Fabuła powieści jest dość zawiła, można ją rozpatrywać przez pryzmat bohatera, którego życie niesprawiedliwie doświadcza. Możemy zastanawiać się nad tym, czy piętno bycia recydywistą może zmarnować życie? Książka w doskonały sposób pokazuje, jak ludzie powierzchownie oceniają innych, jak trudno poczuć akceptację w nowym środowisku i jak nieprzyjemna w skutkach jest dla Jacka, głównego bohatera próba bycia normalnym, akceptowalnym mieszkańcem miasteczka Salem Falls.

Książka opisuje także życie młodych dziewcząt, które nie radzą sobie z problemami i uciekają w magię, by odnaleźć sferę im przychylną, skoro rzeczywistość daje im w kość. Relacje przyjaciółek oparte są na zaufaniu i tajemnicy, ale w rzeczywistości są podporządkowane jednej z nich - Gillian, która w życiu, wydawać by się mogło, że przeżyła największą traumę. 

Oba światy, przestrzeń Jacka i dziewcząt, które uważają się za współczesne czarownice, niebezpiecznie się ze sobą splatają, co w efekcie powoduje, iż napięcie sięga zenitu, a akcja dociera na salę sądową. Rozprawa jest nieco przewidywalna, wszystko co się wokół niej dzieje motywuje do coraz szybszego przerzucania kartek, bo główni bohaterowie skutecznie próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości,pełnej zagadek i ciągłych zwrotów akcji. Wyrok wydaje się przewidywalny, ale zakończenie książki (jeszcze raz muszę to podkreślić!) ..wbija w fotel!! 

Co więcej, po przeczytaniu, zrozumiałam dlaczego autorka stosowała retrospekcje. W jej książce, każdy rozdział jest potrzebny, wszystko dzieje się po coś, nic nie jest grafomańskim wybrykiem, dlatego bardzo polecam tę książkę. Jest niebywale przyjemna, pochłania bez reszty i faktycznie zaskakuje.

czwartek, 31 października 2013

Niebanalnie

Choć nie mam w zwyczaju świętować Halloween, to zdarzyło się tak, że właśnie dziś recenzuję książkę z pogranicza tematyki oscylującej wokół umierania, pracy w prosektorium i śmierci jako zjawiska fizjologicznego. Wiem, średnio to brzmi, ale debiut Olgi Paluchowskiej-Święckiej "Prosektorium", to zdecydowanie proza wielowymiarowa. 

Bardzo cieszę się, że właśnie po tę książkę sięgnęłam, bo choć nie należy do pozycji grubych, to porusza wiele wątków, które łączy główna bohaterka - Natasza Woronowa. Jest ona modelką, pogodną dziewczyną, która zgłosiła się do pracy w prosektorium. O jej przeszłości wiemy niewiele. Można podejrzewać, że ucieka przed przeszłością, że pragnie odnaleźć swoją drogę w życiu, albo chce przeczekać pewien trudny moment. Niewątpliwie główna bohaterka intryguje czytelnika, bo kryje jakąś tajemnicę. 

Życie Nataszy zaczyna się układać. Podczas czytania wchodzimy coraz głębiej w jej świat i poszczególne relacje z otoczeniem oraz nowymi osobami, które pojawiają się w jej życiu. Poznajemy Annę - dziewczynę, z którą wynajmuje mieszkanie, jesteśmy świadkami rodzącej się między kobietami przyjaźni.

Dowiadujemy się na czym, tak od kuchni, polega praca modelki. Autorka opisuje ją jako pracę, która przynosi zyski, którą wykonuje się mechanicznie, bez większego zaangażowania. To dla Nataszy sposób na zarobienie pieniędzy, a nie długodystansowy pomysł na życie.

Poznajemy przestrzeń tabu, czyli pracę w prosektorium i reguły, jakie panują w tym zawodzie. Autorka nie oszczędza nam szczegółów związanych z fizjologią, która dotyczy rozkładającego się ciała. Ze szczegółami, krok po kroku, opisuje, w jaki sposób pracownicy prosektorium zajmują się ciałem zmarłego, przygotowując je do pochówku. Pod tym względem muszę przyznać, że książka została napisana bardzo rzetelnie.

Przyjemnie czytało się wątek dotyczący Hasmika, Gruzina, który tłumaczył Nat, jak ważna w życiu każdego człowieka jest rodzinna historia. Starał się uświadomić dziewczynie, że to, jaka jest, zależy od tego, kim byli jej przodkowie, rodzice, dziadkowie, pradziadkowie.. To właśnie ich historia odbija się na jej życiu, więc lepiej ją poznać, by wiedzieć, czego może się spodziewać. Hasmik okazał się bardzo pozytywną postacią, prowokującą główną bohaterkę do ciekawych przemyśleń. Uważam, że właśnie ten wątek godny jest polecenia wszystkim, którzy wierzą w przeznaczenie, los..

Po tym, jak poznaliśmy główną bohaterkę i jej nowe środowisko, zaczynamy wchodzić głębiej w jej psychikę i jej przeszłość. Okazuje się, że praca w prosektorium to pewnego rodzaju ucieczka. Choć bohaterka stwierdza: "Poznałam miłość silniejszą niż śmierć. Ale pewnego dnia odkryłam, że miłość silniejsza niż śmierć nie jest silniejsza niż szara rzeczywistość. i odeszłam. I tak już z przyzwyczajenia skryłam się blisko śmierci" (s .294). Ów cytat wskazuje na pewną przemianę, która dokonała się w jej głowie od momentu podjęcia tej nietypowej pracy. Przyznała bowiem, że rzeczywistość, szara codzienność, pozwala zapomnieć o bolesnej przeszłości. 

Mam poczucie, że to książka posiadająca w sobie sporą dawkę życiowej mądrości. Choć podejmuje problemy, które są w literaturze kobiecej często przerabiane, to autorka ich nie spłyca. Buduje postaci prawdziwe, posiadające wady i kompleksy, zależne od innych, pragnące miłości i cierpiące. Mamy do czynienia z prawdziwym wachlarzem charakterów.

Lekturę polecam tym, którzy mają ochotę przeczytać literaturę kobiecą stworzoną inaczej, nie posługującą się schematem. Polecam ją tym, którzy nie mają obiekcji, czytając o pracy modelki w prosektorium, bo na tym polega życie, nigdy nie jest czarne i białe. W każdym z nas można odnaleźć cząstki tego, z czego zbudowano nasz świat. Są w nas wszystkie emocje, wszystkie doświadczenia i cząstki osób, dzięki którym kształtujemy siebie. Dlatego tę książkę tak bardzo polecam!

poniedziałek, 28 października 2013

De(maska)cja

Mam poczucie, że książka Daga Solstada "Patynozielone!" to jedna z trudniejszych powieści, które czytałam. Autor jest moim niekwestionowanym ulubieńcem, jeśli chodzi o sposób poszukiwania przekazu adekwatnego do treści przekazywanej. Jego książki nie należą do konwencjonalnych. Doceniam to, że jako autor stosuje różnorodne rozwiązania. Muszę też przyznać, że sięgnęłam po jego twórczość, gdyż przeczytałam, że w jego prozie możemy odnaleźć zamiłowanie do odkrywania powierzchowności świata, do demaskowania formy, jaką dostrzegamy także u Gombrowicza, mojego niezaprzeczalnego literackiego autorytetu.

Tę książkę, pomimo iż to autorski debiut, zostawiłam na koniec czytelniczej przygody z Solstadem, ponieważ to właśnie ta pozycja jest świadomie inspirowana Gombrowiczem. Postanowiłam, że tym literackim smaczkiem będę delektować się niespiesznie, znając jego twórczość i sposób posługiw
ania się słowem.

Jestem przekonana, że to była dobra decyzja, bo po przeczytaniu książki zatarła mi się opinia o tym autorze. Zaczęłam go poznawać od nowa, zachwycił mnie i przeraził, bo dotarł do meritum w sposób niebywały. Faktycznie, forma, którą zastosował nawiązuje do twórczości, jaką znamy z "Ferdydurke", ale mam wrażenie, iż jest to zabieg zintensyfikowany do tego stopnia, że aż przeszkadza w odbiorze treści. Buduje specyficzny bełkot, który mnie.. (o ironio!) zachwyca. Nie brakuje mi w książce dialogów, które zapewne rozluźniłyby tę formę. Tekst jest trudny i wymagający skupienia, ale to sposób pisania, który mnie pociąga.

Treść książki bezpośrednio nawiązuje do życia, w którym obowiązują konwenanse i zależności. Egzystencja człowieka jest pełna rutyny i sztuczności, którą autor stara się wyśmiać. Główny bohater, pracujący jako nauczyciel, obawia się formy, którą narzuca na niego społeczeństwo starych. Nie akceptuje roli młodego człowieka, jaką w zestawieniu ze starością innych otrzymał. Nie chce, nie akceptuje tego, że został wtłoczony w ramy, które wymagają od niego określonych zachowań. Stara się żyć inaczej, nie akceptuje gry formą, która okazuje się życiem. Stara się walczyć z narzuconym przez kulturę schematem.

Abstrakcyjna walka kultury z naturą, którą uwielbiałam w utworach Gombrowicza, jest przedstawiona u Solstada inaczej. U niego cały świat jest zamaskowany, a główny bohater go demaskuje, odkrywa świat, który faktycznie wygląda inaczej. Dostrzec można ulotność form, zmienność masek. U Solstada główną wartością, którą odkrywa bohater jest przemijalność.

Bohater, jako młody człowiek, nie akceptuje form narzuconych przez środowisko, pragnie z nimi walczyć, zaczyna walkę z Benedikt Vik, kobietą idealną, którą utożsamia z tym, co złe. Chce ją zdemaskować posługując się Brit Winkiel - kobietą zwykłą, przeciętną, ale niezwykle skuteczną.

Książka jest dla mnie niebanalna, ponieważ traktując o problemach związanych z formą, właśnie formę posługiwania się słowem angażuje w uwydatnienie przekazywanych treści. Zatem zarówno treść, jak i sposób jej przekazu są ze sobą spójne, choć obie wartości potraktowane są w książce nieszablonowo.

"Patynozielone!" polecam każdemu, kto docenia grę słowem, zabawę treścią i nawiązania do twórczości Gombrowicza. Subiektywnie uważam, że to doskonała dawka norweskiej prozy, tak innej, a jednocześnie spójnej z naszą polską tradycją gry w Gombrowicza!

Książkę dostałam dzięki uprzejmości wydawnictwa
oraz
współpracy z blogiem Książki Moja Miłość

czwartek, 24 października 2013

Dlaczego wolę Stuhra?

Dziś o prozie, którą sobie dozowałam, bo można ją czytać na wyrywki. Mam na myśli książkę Macieja Stuhra "W krzywym zwierciadle". Znałam jej treść już nieco wcześniej, ponieważ felietony, które tworzą tę książkę umieszczane były w "Zwierciadle", a przyznam, że to jedyna gazeta, nad którą potrafię się zatrzymać nieco dłużej i przeczytać nieco więcej, niż podpisy pod obrazkami.

Muszę również wyznać, że postać autora jest dla mnie niezwykle pociągająca intelektualnie. Od zawsze uwielbiałam jego poczucie humoru i intelektualne nawiązania do codzienności. Świat postrzegany jego okiem trafia do mnie w stu procentach. 

Zbiór felietonów, a także opowiadanko parodiujące schematy, które możemy odnaleźć w scenariuszach różnych polskich filmów, czytałam z prawdziwą przyjemnością. Chciałabym dokonać mojego subiektywnego porównania, które zapewne nie spodoba się wielu czytelnikom, ale po przeczytaniu tej książki zrozumiałam dlaczego nie odpowiadała mi inna, doceniona przez krytyków pozycja.

Otóż zdecydowanie bardziej wolę charakter felietonów Macieja Stuhra niż zeszłorocznego laureata nagrody Nike, twórcę esejów - Marka Bieńczyka i jego "Książkę twarzy". Dlaczego? Teraz już chyba wiem i wyjaśniam. Każde pokolenie ma człowieka, który opiniuje współczesność. Jako odbiorca lubię oceny posługujące się zasobami moich słów, metafor i motywów istniejących w moim świecie. Rozumiem, że doceniono prozę Bieńczyka, ale on opisuje świat, który jest mi obcy. Jego książka nieustannie nawiązuje do czasów dla mojego pokolenia nieznanych. Opisuje świat rodziców, pokolenia ludzi starszych ode mnie. 

Właśnie dlatego cieszę się z lektury felietonów Macieja Stuhra. Zarzuca się mu, że pisze i jest drukowany, bo ma nazwisko, mam to szczerze gdzieś, bo on żyje teraźniejszością. Wszelkie odwołania do przeszłości są dla mnie czytelne, bo jego przeszłość nie jest tak abstrakcyjna, jak ta, którą spotkałam u Bieńczyka. Przy felietonach Stuhra nie czuję kompleksu, który odczuwam, gdy czytam książki twórców odwołujących się do codzienności sprzed '89. Za to go doceniam, i za inteligencję, której odmówić mu również nie można.

Książkę polecam, bo nie jest wymagająca, ale w zamian prowokuje do kontemplacji nad codziennością.

środa, 23 października 2013

Dobra na smutki

Zatęskniłam za światem bohaterów, którym wszystko się udaje. Być może to trywialne, ale czasem w życiu każdego czytelnika przychodzi taka chwila. To moment oddechu, który ma przegnać codzienne trudy i zmartwienia. Właśnie dlatego bardzo ucieszyła mnie książka Sherryl Woods "Cena marzeń", którą przeczytałam jednym tchem.

Jest to proza z kategorii tych łatwych, lekkich i przyjemnych, po którą sięgam często, by rozładować wszelkiego rodzaju skrajne emocje, które kłębią się gdzieś w mojej głowie. Lubię czasem sięgać po te przewidywalne książki, by razem z bohaterami przeżyć ich happy end. Mam wtedy poczucie, że ogólnie jest dobrze, a jeśli jest chwila, gdy świat daje nam w kość, to za moment wszystko się ułoży. Wystarczy tylko w to wierzyć i nie poddawać się. To taka terapeutyczna lekcja dobrego humoru i optymizmu.

Książka opisuje życie kobiety sukcesu, uporządkowanej prawniczki, która uzmysławia sobie, że jej życie nieco odbiega od ideału, który rysuje się gdzieś głęboko w jej głowie. Pomimo doskonałej sytuacji materialnej, pomimo radości z wykonywanej pracy i spełnienia towarzyskiego, odczuwa ona brak posiadania rodziny.

Helen, główną bohaterkę, poznajemy w momencie, gdy zaczyna zastanawiać się, jak zmienić ów stan? Jej kolejne, abstrakcyjne decyzje, zaskakiwały mnie bardzo. Czytając, miałam poczucie, że książka jest nieco odrealniona, że zachowanie głównej bohaterki dalekie jest od idei głoszonych przez wyzwolone polskie singielki.. ale nie ukrywam, że w tego rodzaju literaturze amerykańskie, bezkompromisowe zachowania, które spotykają się ze społeczną akceptacją, nie przeszkadzają mi w odbiorze całościowym książki. Przyjmuję to jako oczywistość, gdyż autorka, tworząca fabułę żyje w kulturowo odmiennej od naszej rzeczywistości. A być może akceptuję całość dlatego, że lubię szczęśliwe zakończenia.

Chciałabym też poruszyć główny wątek, który zawarty jest w książce, a mianowicie późne macierzyństwo. Prawda jest taka, że nasze społeczeństwo coraz później decyduje się na dziecko, więc niewątpliwie jest to problem, który i nas dotyczy. Im ludzie są bardziej dojrzali, tym trudniej podjąć tę decyzję. Być może właśnie dlatego książka Sherryl Woods została kolejny raz wydana. Problematyka, jaką porusza autorka jest niewątpliwie tematem, który nasze społeczeństwo od pewnego czasu również porusza.  Nie jest to oczywiście rozprawa naukowa, ale fabuła w doskonały sposób uświadamia, że nie warto odwlekać pewnych decyzji na później, bo ono staje się coraz bardziej odległe. Życie jest krótkie, dlatego warto czerpać z niego garściami, rezygnując z subtelnego delektowania się okruchami i odkładania wszystkich frykasów na potem.

Niby przyjemna fabuła o bajkowym zakończeniu, ale problem niewątpliwie ważki, dlatego polecam tę książkę. Po pierwsze, bo to fajna historia o miłości, a właściwie o jej wielu odmianach. Po drugie, bo porusza uniwersalne problemy. Po trzecie (mam nadzieję, że pisząc to, nie wywołam zniechęcenia), bo jest to historia, która posiada szczęśliwy finał. Jestem przekonana, że każdy czytelnik czasem lubi sobie pofolgować i sięgnąć po taką lekturę. 

Książkę dostałam dzięki uprzejmości wydawnictwa


niedziela, 20 października 2013

Sensacyjny eklektyzm

Zupełnie przypadkowo wybrałam książkę Joanny Holson "Translacja". Miałam podskórne przeczucie, że to interesująca pozycja i bardzo się cieszę, że istnieje coś takiego, jak moc intuicji.

Mam ostatnio naprawdę szczęście, jeśli chodzi o wybory książkowe! Jest to literatura dla mnie doskonała. Autorka porusza się w inteligentny sposób, po sferach, które mnie bardzo interesują, do których podchodzę nieco sentymentalnie, a jednocześnie potrafi zainteresować fabułą do tego stopnia, że jej książka wędrowała ze mną wszędzie i wystarczyła mi wolna chwila w ciągu doby, by po nią sięgnąć i przeczytać choć jedną kartkę. Naprawdę lubię takie pozycje, które wlokę ze sobą z przekonaniem, że ten dodatkowy kilogram jest mi niezbędny w ciągu doby. 

Główna bohaterka - Cathy Bloom, tłumaczka, kobieta introwertyczna, mająca problemy z alkoholem i czująca ogólną pustkę i samotność, spotyka młodego chłopca, który potrzebuje pomocy. Kobieta w niewytłumaczalny sposób czuje więź z chłopcem. Ta zależność między bohaterami powoduje ciąg zaskakujących wydarzeń, ponieważ okazuje się, że chłopiec jest ważny także dla kogoś, kto jest w stanie skrzywdzić każdego, kto próbuje interweniować w losy tego wyjątkowego dziecka. 

Powieść sensacyjna, którą stworzyła autorka jest interesująca, ale jako odbiorca skupiłam maksimum uwagi na wszystkich dygresjach związanych z językoznawstwem, translacją, logopedycznymi wątkami dotyczącymi afazji i mutyzmu. Autorka zgrabnie porusza się po przestrzeni, która mnie bardzo interesuje. Co więcej, porusza się też w sposób bardzo płynny po wszystkich kreowanych przez siebie przestrzeniach. Niezwykle doceniam tego rodzaju kompilację i literacki eklektyzm. Mam wrażenie, że to nie jest wyłącznie literatura do poczytania, ale też ma w sobie walory rozwijające intelektualnie.

Dodać muszę, że ostatnimi czasy, poza przyjemnością płynącą z czytania skandynawskiej literatury sensacyjno-kryminalno-obyczajowej, nie miałam okazji zagłębiać się w tego rodzaju książki. Proza Joanny Holson aspiruje do rangi dobrej sensacji. Treść trzyma w napięciu, choć nie ukrywam, że moje podejrzenia odnośnie końcowych rozstrzygnięć nieco się sprawdziły. Miałam też poczucie, że pewne fabularne wątki nie zostały wyczerpane. Choć mam świadomość, że po przeczytaniu każdej, naprawdę dobrej książki pozostaje poczucie niedosytu.

Lekturę polecam wszystkim, którzy lubią dobrą, wielowątkową powieść sensacyjną. Polecam ją wszystkim, którzy doceniają kryminały skandynawskich pisarzy, a nie znają prozy Joanny Holson. Uważam, że naprawdę warto docenić jej twórczość! 

Książkę dostałam dzięki uprzejmości wydawnictwa
oraz
współpracy z blogiem Książki Moja Miłość