czwartek, 28 listopada 2013

Proza nowatorska

Czytając o książce Jasona Motta "Przywróceni" poczułam, że jest to interesująca propozycja, po którą warto sięgnąć. Autor zaproponował czytelnikom abstrakcyjną fabułę, która zmusza do głębszych przemyśleń. Wydawać by się mogło, że motyw powrotu z zaświatów może stworzyć wyłącznie nastrój horroru, a okazało się, że autor poruszył ten problem, by poradzić sobie ze swoją przeszłością i przyznam szczerze, że doskonale go rozumiem. 

Główni bohaterowie to stare małżeństwo, które przeżyło tragedię. Ich syn Jacob utonął w dniu ósmych urodzin. Lucille i Harold nie potrafili się z tym pogodzić przez wiele lat, aż pewnego dnia ośmioletni Jacob pojawił się znowu w progu ich domu i spowodował, że czas, który upłynął po jego śmierci zniknął, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Lucille, Harold i Jackob znowu tworzyli rodzinę, choć rodzice chłopca byli o kilkadziesiąt lat starsi. Co więcej, nie tylko on jeden powrócił. Książka opisuje niewyjaśnione zjawisko powrotów ludzi, którzy umarli.

Fabuła jest o tyle nowatorska, że tak naprawdę można ją poprowadzić w każdą stronę. Można z niej zrobić horror, typową fantastykę, ale autor postanowił inaczej rozwiązać stworzoną przez siebie historię. Zdecydował rozprawić się z przeszłością bohaterów, którzy dostali od losu szansę załatwienia tego, co niewyjaśnione. Mott udowadnia czytelnikowi, że pragnienie, które towarzyszy nam po stracie bliskiej osoby, gdyby faktycznie się ziściło, rozchwiałoby nasze myślenie, nasz światopogląd i naszą wiarę.  

Wszyscy, których bliscy powrócili do żywych, mają sporo wątpliwości. Z tej prozy wręcz emanuje zagubienie, niepewność i brak perspektyw. Gdy pozornie posklejany świat naszych bohaterów zaczyna się walić, gdy do spokoju, który panuje w ich duszach wdziera się niepokój połączony z ogromnymi emocjami, nie można czytać tej prozy obojętnie. Co więcej, autor nie pomaga czytelnikom, nie tłumaczy wydarzeń i poszczególnych zjawisk, nie bawi się w filozofa, ani w teologa. On po prostu próbuje zarysować fabułę w sposób socjologiczny. Ukazuje nam rosnący w ludziach bunt, powodowany niewiedzą. Ukazuje nam, na czym tak naprawdę polega psychologia tłumu, który bezmyślnie realizuje odgórne nakazy. Przedstawia nam pewną wygodną prawdę, która głosi, że jeśli coś jest dla nas niewygodne, to trzeba to zlikwidować, zamknąć i odizolować od nas samych.

W tej prozie mamy do czynienia z problemem powrotu opisanym przez pryzmat emocjonalny (rodziny), religijny (Lucille), sceptyczny (Harold), socjologiczny (mieszkańcy Arcadii), a nawet historyczny (związany z II wojną światową). Ten ostatni, choć epizodyczny, to zrobił na mnie ogromne wrażenie.

Czytając recenzje tej książki, spotkałam się z zarzutem, który podkreśla, iż traktuje ona problematykę powrotów zbyt pobieżnie. Absolutnie się z tym nie zgodzę, bo w moim odczuciu problem, o którym czytamy jest przedstawiony w sposób bardzo dojrzały. Nie tłumaczy nam specyfiki powrotu, ale zarysowuje tło, które ma posłużyć do budowy akcji. Pozwala zrozumieć zagubienie głównych bohaterów. Wiadomym jest fakt, że w życiu jednym z najtrudniejszych momentów jest ten, w którym kogoś tracimy, ale ta książka pokazuje, że niełatwe są także powroty osób nam bliskich. Zresztą, jak można w szczegółowy sposób opisać sytuację, która dzieje się na granicy naszej transcendencji. To przecież się wyklucza!

Pragnę podkreślić, że bardzo podoba mi się minimalistyczna okładka i cieszę się, że autor na końcu zamieścił też parę słów, które pozwoliły mi zrozumieć jego subiektywny kontekst. Mam wrażenie, że rzadko mamy do czynienia z tego rodzaju nawiązaniem do tekstu. Bardzo często autorzy budują fikcję, od której sami się odcinają. Ich książki żyją niezależnie, są wymysłem, przez co w moim odczuciu są mniej wiarygodne. Jason Mott zrobił krok w stronę swojego tekstu, co mi bardzo zaimponowało i uwiarygodniło całość. Zrozumiałam jego potrzebę napisania tej powieści w takiej formie, w jakiej ją zaprezentował czytelnikom.

Książkę bardzo polecam, bo jest to coś nowatorskiego, otwierającego klapki naszego umysłu na pewną prawdę, uświadamiającego, że życie ludzkie jest przestrzenią, w której nie wszystko musi być oczywiste i poukładane i nigdy takie nie będzie, ale taki jest jego urok. Trzeba też nauczyć się doceniać ludzi, bo zapewne szansy, jaką dostali bohaterowie tej książki, my nie dostaniemy.
 
Książkę dostałam dzięki uprzejmości wydawnictwa

czwartek, 21 listopada 2013

Paradoksalnie dobra książka

Tak się składa, że ze mnie "czytelnik okładkowy".. zwracam ogromną uwagę na urokliwe okładki i jest to niewątpliwie moja słabość i prymarny wyznacznik tego, po jaką książkę sięgnę, a jaką po wstępnych oględzinach porzucę. Druga kwestia, którą się kieruję podczas wyboru lektury to wszystko, co znajduje się w środku, czyli zapach (nie potrafię opisać ulubionego, ale mam taki, który pobudza moje zmysły do czytania), czcionka (cenię sobie przejrzystość) i rodzaj papieru (nie przepadam za makulaturowym, szorstkim i żółtawym).. zaś to, co nie robi na mnie większego wrażenia to okładkowe streszczenie. Jakoś zawsze mam z tym problem, bo te opisy i rekomendacje są nie do końca trafione, więc szczerze tę kwestię pomijam, lub traktuję z przymrużeniem oka.

A teraz, jakby przecząc samej sobie, dołączam zdjęcie książki, która koncepcyjnie mnie nie powala, bo cóż urokliwego jest w dostrzegalnych na okładce trzech graficznych drobiazgach? Myślę tu oczywiście o książce Magdaleny Witkiewicz "Milaczek", którą i tak postanowiłam przeczytać, bo marka autorki jest dla mnie naprawdę kluczowa.

Przyznam szczerze, że bardzo lubię historie właśnie w taki sposób przerysowane. Bohaterowie tej książki są niebywale wyraźni, specyficzni i nietuzinkowi. Milaczek irytował mnie tak, jak żaden bohater. To młoda kobieta, poszukująca księcia z bajki. Ma mnóstwo kompleksów i bardzo niewygórowane oczekiwania od życia. Zosieńka jest postacią, która nie poddaje się myśleniu schematami, a słowo "staruszka" zdecydowanie do niej nie pasuje. Odnajdujemy w niej wszystkie cechy emerytki, jakich nie odnajdziemy u żadnej z babć. Zuza-bachor, to śliczna, kilkuletnia dziewczynka, która jest zdecydowanie bardziej rezolutna niż niejedna dorosła kobieta. Za to właśnie pokochałam tę książkę. Jej bohaterowie są tak magicznie nierzeczywiści, że czytanie jej powodowało oderwanie od rzeczywistości.

Losy wszystkich bohaterów były na tyle porywające, że nie potrafiłam oderwać swojego wzroku od kolejnych rozdziałów. Przygody nie zakończyły się typowo pozytywnie, cukierkowo i szczęśliwie (choć możemy przeczytać, że autorka kontynuuje historię Milaczka w "Pannach roztropnych").

Okazuje się zatem, że dobra książka jest w stanie obronić się treścią i zaskoczyć swojego czytelnika. Nie ważna w takim wypadku jest okładka, czcionka, rodzaj papieru i jej zapach. Liczy się to jak się ją czyta, a prozę Magdaleny Witkiewicz czyta się naprawdę świetnie, czasem z irytacją, bo bohaterowie zachowują się jak dzieci, czasem z uśmiechem, a nawet z subtelnym chichotem. 

Książkę bardzo polecam, choć okładka swoją prostotą i brakiem jakiegokolwiek odniesienia do niezwykłej treści nie zachęca. Piszę ten post ku przestrodze, gdyż mi również tę pozycję polecono, bo sama bym jej nie wybrała, a to naprawdę dobra książka.

wtorek, 19 listopada 2013

Marketingowo trafiona

Tak bardzo czekałam na książkę Anny Ficner-Ogonowskiej "Szczęście w cichą noc". Gdy tylko miałam możliwość, by ją przeczytać.. zarezerwowałam sobie weekend tylko dla mnie i dla tej porywającej prozy.. Spodziewałam się wielu ciekawych wątków osnutych wokół przygotowań do świąt, a w moich rękach spoczęła niewielkich rozmiarów książeczka, w której znalazłam sporo pustych przestrzeni, rozdział z przepisami świątecznymi i tak niewiele treści, że aż zrobiło mi się żal.. żal tego zarezerwowanego dla książki weekendu i tego oczekiwania na kolejne fantastyczne przygody, gdyż do tej pory wspominam losy bohaterów opisane w poprzednich książkach i to specyficzne ciepełko, które z nich biło.

Przyznam szczerze, że emocje związane z czytaniem lektury opadły niezwykle szybko. Okazało się, że treści jest w niej tak niewiele, gdyż akcja opisuje kilka dni przygotowań do świąt Bożego Narodzenia i wspólną Wigilię. Koncepcja niby ciekawa, spotykamy wszystkich bohaterów, ale cóż z tego, jak nic więcej się w tej książeczce się nie zmieściło.

Po przeczytaniu mam tak ogromne poczucie, że ktoś ze mnie zakpił, że prawa rynku żądzą się innymi prawami niż prawa czytelniczych oczekiwań. Mam wrażenie, że zostałam spławiona, potraktowana jakoś tak po prostu źle, że w tym momencie ważniejsze okazało się wydanie historyjki na potrzeby świąt, która sprawi, że ludzie będą ją kupować, bo pozostałe pozycje tej autorki sprzedają się bardzo dobrze i cały czas są na listach najczęściej kupowanych książek, więc i ta okaże się marketingowym sukcesem. Jakoś tak mi źle z tego powodu. Być może dlatego, że też się nabrałam, być może dlatego, że czasem (a w tym przypadku - zdecydowanie!) prawa rynku mnie bardzo irytują..

Do książki mam ambiwalentny stosunek, więc jeśli macie ochotę.. kupujcie, a jeśli nie.. tym razem zachęcać nie będę. Polecałabym trzy poprzednie książki tej autorki, bo uważam, że to naprawdę dobra polska proza na każdą okazję. Ma w sobie ciepło i klimat. Jest godna polecania i przeczytania. Kontynuacja, o której dziś piszę, uważam, że poza chwytem marketingowym trafionym w punkt, nie ma innych atutów, na których temat warto byłoby się rozwodzić.
A szkoda!

niedziela, 17 listopada 2013

Z historią w tle

Niezmiennie mam problem, gdy chodzi o książki historyczne. Zwykle bowiem jest tak, że opisują one przygody, które miały miejsce, traktują o bohaterach, o których również na kartach historii znajdziemy wzmianki, to jednak nie wszystko. Znajdują się w tych książkach również postaci i wydarzenia fikcyjne, bo skąd autor ma znać charakterystykę codzienności sprzed lat? Moim problemem jest to, że zwykle traktuję takie książki bardzo dosłownie. Dla mnie nie ma półprawdy, wszystko, o czym czytam w mojej głowie się wizualizuje i jest prawdą.

Między innymi dlatego, z większym niż zwykle dystansem potraktowałam książę "Ogród Afrodyty" Ewy Stachniak, która opisuje życie Zofii Potockiej, kobiety pięknej, niewątpliwie inteligentnej i zdecydowanie dążącej do określonych przez siebie celów. 

Odbiór fabuły jest niełatwy, ponieważ autorka przedstawia losy głównej bohaterki z perspektywy młodej dziewczyny i umierającej staruszki. Obie historie, choć są oddzielone, to w moim odczuciu się zazębiały i powodowały pewnego rodzaju zgrzyty podczas czytania. Chyba nie lubię takiej koncepcji podania treści, ponieważ zaburza ona tworzącą się w mojej głowie chronologię.

Co więcej, jeśli chodzi o samą treść i przedstawienie faktów historycznych, jest to pozycja rzetelna, ale muszę wyraźnie podkreślić, że nie jest to książka historyczna. Autorka poświęciła sporo czasu, by przedstawić portret Zofii w sposób bardzo przystępny i jednocześnie prawdziwy. Za to muszę oddać jej niewątpliwy szacunek. 

Poza tym, jest to pozycja poruszająca problematykę naszej rodzimej historii, a to przecież wartość niebywała! Czytelnik poza przyjemnością płynącą z czytania lektury, ma świadomość, że poniekąd poznaje historię Polski XVIII wieku.. od strony alkowy i przez pryzmat codzienności, która zajmowała ludzi w tym czasie żyjących.

Przyznam szczerze, że choć nie poruszyła mnie treść, bo zabieg literacki, który stworzyła autorka, zaburzył moją czytelniczą percepcję i radość samego czytania, to książkę polecam, bo poza wartością tradycyjną, jaką można przypisać każdej książce, ta ma również aspekt uświadamiający. Zapoznaje odbiorcę ze sposobem egzystowania w Polsce XVIII wieku, z naszą historią i podkreśla pewną uniwersalną prawdę, która głosi, że życie ludzkie jest nieprzewidywalne.

poniedziałek, 11 listopada 2013

O gustach i wymogach czytelniczych

Przyznam szczerze, że miałam sporo wątpliwości, jeśli chodzi o książkę Anny Makos "A miało być tak spokojnie". Mój problem polegał głównie na tym, że po przeczytaniu pierwszych kilkudziesięciu stron walczyłam ze sobą, by tej pozycji dać szansę, by jej ostentacyjnie nie rzucić w kąt i nie stwierdzić na blogu, że nie podołałam. Powodem mojej frustracji był język, który odbierałam zbyt oficjalnie. Czytając, miałam poczucie, że autorka informuje mnie bez ogródek o faktach z życia bohaterów, a ja tę wiedzę przyjmuję, bez emocji, bez kontekstów i bez jakiejkolwiek radości. Bardzo trudno było mi się wczytać i wczuć w jej prozę. 

W tym momencie muszę wyjaśnić, że czytając książki, które z założenia są łatwą i lekką literaturą kobiecą, w mojej głowie rodzi się zestaw wartości dotyczących tejże prozy, na które zwracam uwagę. 

Przede wszystkim jest to język, którym posługuje się autor - musi być dopracowany, obrazowy i dowcipny. Bardzo lubię, gdy po kilkudziesięciu przeczytanych stronach autorka nawiązuje do czegoś, o czym pisała wcześniej. Mam wtedy poczucie, że moje czytanie ze zrozumieniem zostało wynagrodzone. W czytanej przez mnie książce miałam ciągłe poczucie poprawności i nic poza tym..

Prócz języka zwracam uwagę na sposób przedstawiania bohaterów i sytuacji, w których się znajdują. Nie lubię poprawności, gdyż twierdzę, że jest nudna, a poza tym jest to niezbędne minimum, które powinien posiadać każdy pisarz. Doceniam zabawę słowem, skojarzeniem, humor sytuacyjny i konsekwentnie poprowadzoną wyrazistość postaci.. Zatem.. jeśli bohaterka jest naiwną kobietą, to nie oczekuję od niej elokwentnych wypowiedzi. Jeśli mam do czynienia z bohaterką, która jest pisarką i dziennikarką  niech będzie charakterystyczna, w jakikolwiek sposób, ale niech odróżnia się od innych bohaterów. Tego w prozie Anny Makos mi zabrakło.

Ostatnia cecha, o której szybciutko wspomnę to sposób kończenia fabuły. Uważam, że ten aspekt w prozie kobiecej jest najtrudniejszym elementem budowania treści. Zwykle wydarzenia, o których czytamy powielają utarte schematy, czasem je w jakiś sposób modyfikują. Ostatnio uparcie czytam o kobietach, które rzucają wielkomiejski zgiełk i przenoszą się na wieś, gdzie spotykają miłość swojego życia i zaczynają sielankowe przygody. Cóż, akceptuję tę fabułę, bo w innym razie nie sięgałabym po te książki, ale to, w jaki sposób zakończą się losy bohaterów, uważam za kwintesencję całości. Jest to niejako nagroda dla czytelnika za poważne potraktowanie prozy, przebrnięcie przez lepszą bądź gorszą całość, więc od zakończenia oczekuję najwięcej. "A miało być tak spokojnie" zakończyło się nijak. Mam wrażenie, że autorka zostawiła sobie pole manewru, by dopisać ciąg dalszy, bo ewidentnie brakuje mi tam jakiegokolwiek zakończenia. Główne wątki, o których czytałam nie znalazły swojego finału.

Muszę podkreślić, że fabuła książki zapowiadała się naprawdę przyjemnie. Losy głównej bohaterki okazały się zagmatwane i niezupełnie przewidywalne, ale mam poczucie braku.. braku nawiązania interakcji czytelniczej, braku charakterystycznej odmienności stylu i braku zaskakującego zakończenia, które spięłoby klamrą losy bohaterów.. Co nie zmienia faktu, iż jestem dumna, że książkę przeczytałam, bo mogłam rzetelnie wypowiedzieć się na jej temat.

Lekturę polecam, ponieważ uważam, że warto ją przeczytać, by dostrzec w niej  coś innego niż kwestie, do których ja się przyczepiłam. Przecież gustów czytelniczych mamy wiele, każdy nastawiony jest na odbiór innych wartości, inaczej przygotowany do czytelniczego zadania, więc zachęcam do zmierzenia się z prozą Anny Makos, bo uważam, że warto.

czwartek, 7 listopada 2013

Wbija w fotel!!

To nie pierwsza książka Jodi Picoult, którą przeczytałam. Moją przygodę zaczęłam od nieciekawej "Deszczowej nocy" i postanowiłam, że nie będę czytać więcej książek jej autorstwa, bo to nie mój styl, nie lubię takiego sposobu narracji, a przecież jest tyle innych lektur..

Niebawem okazało się jednak, że sięgnęłam po kolejną jej pozycję: "W naszym domu" i zakochałam się w tej książce bez reszty. Być może dlatego, że poczułam się wreszcie poważnie potraktowana przez autorkę. Tym razem z przyjemnością poznawałam fabułę, bo traktowała w sposób bardzo rzeczowy o problemach logopedycznych, które mnie niezwykle interesują. Autorka podała solidną porcję wiedzy logopedycznej, ubranej zgrabnie w płaszczyk fabuły okraszony ciekawymi przygodami. No i przeprosiłam się z jej książkami..

Ostatnio, również z polecenia, wybrałam książkę "Czarownice z Salem Falls" i muszę przyznać, że ta książka wbiła mnie w fotel!! Czytając, czułam, że wzbiera we mnie napięcie, bo akcja rozkręcała się subtelnie, czasem czułam zniecierpliwienie, bo miałam wrażenie, że już nic mnie nie zaskoczy. W mojej głowie doskonale układały się poszczególne wątki, zdarzało się, że żałowałam, iż któregoś z bohaterów autorka potraktowała zbyt pobieżnie. Chętnie poczytałabym o paru wątkach więcej niż było mi dane, ale zakończenie.. wbiło mnie w fotel!! Uwierzcie mi, że ostatnie strony przeczytałam kilka razy, by poczuć ich moc nie tylko jeden, jedyny raz.

Fabuła powieści jest dość zawiła, można ją rozpatrywać przez pryzmat bohatera, którego życie niesprawiedliwie doświadcza. Możemy zastanawiać się nad tym, czy piętno bycia recydywistą może zmarnować życie? Książka w doskonały sposób pokazuje, jak ludzie powierzchownie oceniają innych, jak trudno poczuć akceptację w nowym środowisku i jak nieprzyjemna w skutkach jest dla Jacka, głównego bohatera próba bycia normalnym, akceptowalnym mieszkańcem miasteczka Salem Falls.

Książka opisuje także życie młodych dziewcząt, które nie radzą sobie z problemami i uciekają w magię, by odnaleźć sferę im przychylną, skoro rzeczywistość daje im w kość. Relacje przyjaciółek oparte są na zaufaniu i tajemnicy, ale w rzeczywistości są podporządkowane jednej z nich - Gillian, która w życiu, wydawać by się mogło, że przeżyła największą traumę. 

Oba światy, przestrzeń Jacka i dziewcząt, które uważają się za współczesne czarownice, niebezpiecznie się ze sobą splatają, co w efekcie powoduje, iż napięcie sięga zenitu, a akcja dociera na salę sądową. Rozprawa jest nieco przewidywalna, wszystko co się wokół niej dzieje motywuje do coraz szybszego przerzucania kartek, bo główni bohaterowie skutecznie próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości,pełnej zagadek i ciągłych zwrotów akcji. Wyrok wydaje się przewidywalny, ale zakończenie książki (jeszcze raz muszę to podkreślić!) ..wbija w fotel!! 

Co więcej, po przeczytaniu, zrozumiałam dlaczego autorka stosowała retrospekcje. W jej książce, każdy rozdział jest potrzebny, wszystko dzieje się po coś, nic nie jest grafomańskim wybrykiem, dlatego bardzo polecam tę książkę. Jest niebywale przyjemna, pochłania bez reszty i faktycznie zaskakuje.